Życie jakoś płynie dalej.

by Mariusz

Witam ponownie po krótkiej przerwie. Jeżeli mam być szczery to chciałem napisać tego posta wcześniej, ale napisałem dwa słowa i stwierdziłem, że nie czuje się na siłach, aby kontynuować. Chyba już o tym pisałem, ale moim paliwem chyba jest pewien stan, z którego nie mogę być nijak zadowolony.

Ale po kolei. Nadal zdobywam doświadczenie jako mieszkaniec Irlandii, tyle że tym razem mogę pochwalić się, iż udało mi się znaleźć pracę. Mało tego – jest to praca, do której aplikowałem w wielu miejscach, przyczym jest to stanowisko oczko wyżej od oczekiwanego. Na początek chciałbym coś sprostować swoją wypowiedź, z poprzedniego wpisu (https://jakdalejzyc.wordpress.com/2013/05/10/polak-w-irlandii). Kasia słusznie zauważyła (dzięx), że Dublin w żadnym miejscu nie wygląda tak samo. Tak to prawda, ale zależy do czego porównujemy to miasto. Kasiu, miałem na myśli to, że Dublin nie jest zbyt rozbudowaną metropolią jak można się tego spodziewać po Londynie. To tylko przykład. Miasto samo w sobie jest zróżnicowane pod względem dzielnic, które mają swoje rynki, ale nie jest to imponujące dla kogoś, kto na przykład widział kawałek świata. I nie mówię też o różnicach między santry a finglas, bo wkroczylibyśmy w temat subkultur. Gdy tu przyjechałem to miałem jasną podpowiedź – szukaj szpilki bo układ budynków nie jest różnorodny. To kiepska podpowiedź (przynajmniej w moim przypadku), bo o wiele łatwiej rozpoznaje budynki niż dostrzegam szpilkę . Niemniej budynki nie są wysokie, uliczki nie są szczególnie charakterystycznie różniące się od siebie, ale czujne oko te różnice zauważy.

Dzisiaj mogę dodać, że każdy kolejny dzień jest nową przygodą. Irlandia zaskakuje w najmniej oczekiwanych momentach, a każdy nowy kontakt wnosi coś nowego, a z czasem utwierdzamy się w przekonaniu, że jest to rejon ludzi otwartych i życzliwych. Czasami wydaje mi się, że albo to ja jestem jakiś gburowaty, albo nie mam jeszcze w naturze niektórych nawyków. Mimo to łatwo można się zarazić tą życzliwością i podziwiam tutejszą mentalność za podejście do życia w tak luźny sposób.

Co z tą pracą? Mój znajomy, któremu jestem bardzo wdzięczny za wsparcie duchowe kiedyś powiedział, że poszukując pracy cierpię na długotrwały brak odpowiedzi do momentu kiedy odezwie się paru w tej samej chwili. I wiecie co? tak właśnie było. Narzekałem na brak zatrudnienia mimo dobrych referencji, pozytywnego nastawienia i sporego doświadczenia, aż pewnego dnia dostałem telefon z ofertą spotkania. Jakoś nie byłem mocno podekscytowany, bo była to kolejna rozmowa kwalifikacyjna, na którą nie chciałem się napalać. Tego samego dnia wieczorem dostałem drugi telefon, którego nie odebrałem, ale odsłuchałem pocztę głosową…z której ledwie zrozumiałem skąd dzownią, kto dzwoni. Tak właściwie miałem tylko numer, na który oddzowniłem następnego dnia. Obie rozmowy odbywały się tego tego samego dnia. Odziwo były to pierwsze rozmowy, na których nie było agenta z zasobów ludzkich, a byli reprezentanci konkretnego działu. Na obu rozmowach się popisałem umiejętnościami, znajomością języka myśląc, że pewnie jak do tej pory, obie firmy sobie odpuszczą. Nic z tych rzeczy. Pierwsza firma zadzwoniła po weekendzie i zaproponowała tzw „próbną zmianę”, na którą się zgodziłem i która była kamieniem milowych w poszukiwaniach. Dostałem drugi telefon, abym przyniósół referencje i spotkał się z agetną z zasobów ludzkich jako druga rozmowa kwalifikacyjna. Już wtedy było trochę niezręcznie, ponieważ w jednej chcą mi dać szansę, a w drugiej rozmowa trwała 5 minut i była stricte formalnością. W firmie, gdzie odbyłem zmianę prosili o uzupełnienie dokumentacji…a druga firma zadzwoniła zaraz po tej próbnej zmianie na temat pozycji jeżeli nadal jestem zainteresowany. Ostatecznie miałem wybór między firmą o gorszym standardziej, ale bardzo pewną, a firmą, w której mam nieco wyższe stanowisko, a samo miejsce pracy jest bardzo rozmoznawalne w Irlandii oraz ma spore zaplecze historyczne. Oczywiście…wybrałem tą lepszą pozycję, ale do ostatniej chwili czułem się fatalnie przez to, że zostałem w ogóle postawiony w sytuacji wyboru. Teraz mija tydzień od swojego pierwszego dnia, a ja spoglądam na ludzi na przystanku oczekujących na autobus do pracy, jako grupkę, której stałem się członkiem. I jest to uczucie, którego mi brakowało od dawna. Powiem więcej, wracając do domu trochę się nudzę, a to już jest dziwne. Podczas swojego bezrobocia zauważyłem pewien fakt, którego bym się nie spodziewał, bowiem…lubię swoją pracę taką jaka ona jest.

Niestety moim przygodom nadal towarzyszy uczucie silnego niepowodzenia jakie spotkało mnie wchodząc w związek małżeński. Parę dni temu wymieniłem się wiadomościami z moją dawną znajomą, dla której udało mi się zrobić chyba wiecej niż komukolwiek kogo znam. Znacie to uczucie, gdy poznajecie kogoś zupełnie nowego i jest to ktoś kto w sposób wyjątkowy wpasowuje się schemat osoby, która sprawia, że czujemy się lepiej, a mimo to nie jest to kategoria miłości? Coś na zasadzie bliźniaka, do którego mówimy, a ten już zna kolejne zdanie, które wypowiadam i odwrotnie. Ktoś komu pomagamy bezwarunkowo ponad granice dobroczynności i możemy, ponieważ my to my. Podczas naszej rozmowy dotarło do mnie, że zawsze wyznawałem, że nie ma rzeczy niemożliwych, a ona wiedziała, że nie stoję bezczynnie, gdy mogę pomóc, wręcz przeciwnie – pomogę, bo lubię wyzwania. Żona była dla mnie wyzwaniem od samego początku i w niej kumulowałem swoje hobby poszukiwania rzeczy niemożliwych do osiągnięcia. Tracąc żonę straciłem więcej niż mogłem przewidzieć. Straciłem sporą część siebie, a moje podejście do wielu rzeczy się zmieniło. Gdy przyjechałem do Irlandii, podczas rozpakowywania torby zauważyłem jej spinkę do włosów w kształcie kokardki. Najprawdopodobniej zostawiłem ją, gdy przeprowadzałem się z Warszawy i przegapiłem ją. Schowałem ją w pierwszym lepszym miejscu, lecz gdy na nią spojrzałem to miałem tą specyficzną chwilę zastanowienia. Czuję nienawiść do swojej żony, ale nawet gdy próbowałem o niej zapomnieć umyślnie zostawiając wszystkie przedmioty, które mi się z nią kojarzą, ostał się ten jeden szczegół… Całkiem niedawno okazało się, że tym pierwszym lepszym miejscem gdzie odłożyłem ozdobę jest wewnętrzna część kieszeni marynarki. W tej samej, w której byłem na sobie na każdej rozmowie o pracę oraz podczas pierwszego dnia pracy. W chwilach niepewnych, pełnych stresu i obaw co będzie dalej.  Minęło parę dni, w celu wyprania garnituru opróżniałem kieszenie z papierków, biletów, notatek. Znów widzę bordową kokardkę i znów zawiesiłem na niej wzrok, lecz tym razem miałem dla siebie wiecej czasu. Usiadłem na krawędzi łóżka, łokciem oparłem się o kolano, drugą ręką trzymałem pamiątkę próbując przypomnieć sobie moment kiedy ostatni raz sprawowała swoją prawidłową funkcję. Po paru chwilach dotarło do mnie, że może i jest to pozostałość po żonie, jakiś ślad tego co było kiedyś, niemniej dziś nadal spełnia swoją funkcję spoczywając na dnie wewnętrznej lewej kieszeni mojej marynarki.

Przeżywam coś bardzo dziwnego i obcego. Był moment kiedy wierzyłem, że wszystko jest już lepiej. W krytycznych momentach takich jak pierwszy dzień pracy wróciłem do swoich czterech ścian z marzeniem, którego nie mogę spełnić – pochwalenie się żonie tym co mnie spotkało w ciągu dnia, pokazać, że może być ze mnie dumna i że w końcu będziemy mogli żyć według założeń, które sobie ustanowiliśmy. Realizuje te postanowienia, ale jej tu nie ma. Łzy się pojawiają w moich oczach, czuje jak jedna z nich mknie przez prawy policzek, gdy uświadamiam sobie, że nigdy jej już nie będzie i nie poczuje jej delikatnego dotyku jak dawniej, ani nie doświadczę jej promienistego, pełnego entuzjazmu uśmiechu, którego pamiętam jakbym go widział wczoraj. Robię to tylko dla siebie, a mimo to nadal ją wspominam, próbuje sobie wyobrazić sytuacje jak zareagowałaby i co by powiedziała. Mogę próbować żyć dalej, udawać, że nic się nie stało, ale mimo to ciągle prześladuje mnie jej śmiech w myślach. Zawsze potrafiła zaskoczyć czymś nadnaturalnie pozytywnym w każdym momencie.

Nie potrafię tego opisać słowami, szczególnie nie chciałbym, aby ktoś przeżywał podobne doświadczenia. Niedługo minie rok od kiedy się ostatni raz widzieliśmy, a ja nadal pamiętam to jakby to było wczoraj. Widzę jak patrzy mi w oczy, zapewnia, że wróci i swoją stanowczością przekonuje mnie, że tak się stanie. To spojrzenie nadal czuje i chyba nie pogodziłem się z faktem, że tego nie zrobi. Poszukiwałem wyzwań, dowartościowywałem się bezwarunkową pomocą, gdy ktoś cierpiał – robiłem co mogłem, aby to zmienić. Nigdy nie chciałem nic w zamian. Przez to co się stało czuję się jedyną osobą, której nie jestem w stanie pomóc z najprostszą potrzebą, która nagle stała się nieosiągalna – bycie kochanym.